Adventure morotcycle tent camping

Norwegia 2021 – Rozdział IV

Kewin Krawczyk
Jestem entuzjastą off-roadu, okazjonalnym podróżnikiem, miłośnikiem gadżetów i zapalonym fotografem. Na swoim blogu dzielę się wiedzą i doświadczeniami z moich wojaży.

Droga powrotna, choć wciąż bogata w otoczenie natury, obfitowała także w bardziej miejskie widoki. Mieliśmy bowiem okazję nie tylko przejechać przez parę większych miast, takich jak Trondheim, ale także zatrzymać się na nieco dłużej w Tromsø, Ålesund i Oslo. Z tych miejsc przygotowaliśmy nawet specjalną galerię zdjęć pt. Życie w Norwegii. Zebraliśmy w niej zdjęcia ze spacerów miejskich, a także ciekawych domków na odludziach.

Kierunek południe

W drodze powrotnej staraliśmy się zdecydowanie częściej wybierać alternatywne objazdy szutrami i mniej dofinansowanymi drogami. Dzięki temu mogliśmy odkryć prawdziwy, nieturystyczny klimat Norwegii.

Chyba udało nam się znaleźć ten złoty środek pomiędzy miejskim asfaltem a dzikim szutrem.

Podczas naszego „zjazdu” północ-południe chcieliśmy spędzić jeszcze więcej czasu bliżej natury. Dlatego też priorytetem było znalezienie najciekawszych miejsc do rozbica obozu. Z czystym sumieniem możemy przyznać, że misja ta została zakończona powodzeniem.

Spaliśmy na plażach, przy rzekach i wodospadach, w lasach i oczywiście nad fjordami. Takie momenty jak norweskie fiskekaker jedzone przy zachodzie słońca nad jeziorem Rosskrepp pozostaną na długo w naszej pamięci.

Arctic Circle Centre

Ponieważ okazało się, że mamy jeszcze trochę czasu do powrotnego promu i nie musimy się nadto spieszyć, na trasie E6 zatrzymaliśmy się przy Arctic Circle Centre. To chyba jedno z najbardziej popularnych miejsc, więc szkoda byłoby go nie zobaczyć. Już sam budynek jest dosyć ciekawy – przypomina nieco latający spodek, który wylądował gdzieś w środku tundowego krajobrazu. Przez budynek przebiega linia równoleżnika 66’ 33”. Przed centrum znajdziemy też rzeźbę globusa, a kawałek dalej – oryginalny monument z 1937 roku.

Najbardziej przyciągający wzrok jest jednak drewniany pomnik mający, podobno, przywodzić na myśl gigantycznego trolla. W środku centrum możemy uraczyć się kawą i smakami Norwegii oraz odwiedzić sklep z pamiątkami, minikino i wystawę suplementowaną informacjami o tym miejscu.

Aklimatyzacja

Po niemal pełnym miesiącu w trasie zdecydowanie zdążyliśmy się przyzwyczaić do życia w motocyklowych nomadów. Pokonywanie codziennie kilkuset kilometrów, gotowanie oraz mycie siebie i naczyń w rzece dawało nam więcej satysfakcji, niż cokolwiek innego w życiu codziennym.

Podczas takiej wyprawy, bez wszystkich ułatwień dostępnych zazwyczaj na wyciągnięcie ręki, człowiek czuje, że żyje. I że sam w pełni organizuje sobie czas. Temepratura przestaje odgrywać rolę, do wyspania się nie jest potrzebne ciepłe, wygodne łóżko, a jedzenie nie musi być fancy.

Trochę zabawy w terenie

Wspomniane wcześniej drogi szutrowe były nie tylko doskonałą okazją do poznania mniej uczęszczanych przez turystów szlaków, ale też… do wyszalenia się. Przy okazji mieliśmy okazję zrobić dodatkowe, ciekawe zdjęcia, które wciąż pokazywały surowe piękno Norwegii, ale w nieco bardziej „wariackiej” wersji.

Ålesund

Ålesund już na początku naszej wyprawy zareklamował nam pewien jegomość, którego spotkaliśmy w drodze. Określił je jako „norweską Wenecję” i tyle nam wystarczyło. Na miejscu okazało się, że ta secesyjna perełka zachwyca nie tylko kanałami wodnymi, ale przede wszystkim niezwykle spójną architekturą. Szare dachy widziane ze wzgórza Aksla dają swego rodzaju poczucie spokoju i harmonii, tak wszechobecnej w Norwegii, a tak trudnej nieraz do znalezienia w Polsce.

Skąd w ogóle taka zabudowa? Powstała ona w wyniku pożaru, który mial miejsce w roku 1904. Wcześniejsza drewniana osada handlowa została całkowicie strawiona przez ogień i mieszkańcy stracili dachy nad głowami. Na szczęście dzięki płynącemu z różnych stron wsparciu miasto udało się odbudować, a my możemy teraz podziwiać ceglane budynki w stylu art nouveau.

Wracając jeszcze do wzgórza Aksla, ma ono jedynie 189 metrów, więc nie jest bardzo wysokie i spokojnie można wejść na nie po schodach (tych mamy 418). Po drodze mamy kilka platform widokowych, z których rozciąga się widok na panoramę miasta. Jeśli ktoś akurat nie ma czasu albo ochoty na lekką wspinaczkę to może na górę wjechać samochodem/motocyklem lub kolejką Bytoget. Najbardziej spektakularny widok mamy oczywiście z samego szczytu. Możemy zobaczyć panoramę Ålesund, znajdujące się niedaleko wyspy i szczyty pobliskich gór – Alp Sunnmøre.

Trollstigen

Żelazny punkt większości wycieczek, szczególnie tych motocyklowych, czyli Trollstigen. Droga, która jest jedną z osiemnastu Narodowych Tras Krajobrazowych w Norwegii, nazywanych w oryginale Nasjonaleturistveger.

W dosłownym tłumaczeniu Drabina Trolli – „stigen” to po norwesku właśnie „drabina” – liczy sobie 11 ostrych zakrętów o nachyleniu od 9 do 12%. Zdecydowana większość z nich wymaga od nas zmiany kierunku jazdy o prawie 180°. Jej najbardziej popularny odcinek to ten od Åndalsnes do Valldal i wynosi on 56 kilometrów. Z kolei cała droga z Geiranger na dno Romsdalen ma 106 kilometrów.

Trollstigen nazywana jest arcydziełem inżynierii i są ku temu powody. Już sam fakt, że została zbudowana na stromym zboczu góry zasługuje na uznanie. Fakt, że budowę zaczęto niemal 100 lat temu jest jeszcze bardziej imponujący. Co ciekawe, każdy z jedenastu zakrętów ma swoją nazwę, często powstałą od nazwiska brygadzisty odpowiedzialnego za owy zakręt. Droga została otwarta 31 lipca 1936 roku przez króla Haakona VII, po ośmiu latach budowy.

Warto nadmienić, że droga wiedzie przez niesamowity most z kamienia naturalnego, znajdujący się przy 180-metrowym wodospadzie Stigfossen. My z pewnością go długo nie zapomnimy, bo to właśnie w tym miejscu prawie straciliśmy drona.

Jazda Drogą Trolli to ekscytujące doświadczenie. Niektóre odcinki są wycięte w górach, niektóre zbudowane na kamiennych ścianach, a ostre krawędzie drogi odsłaniają przepaść i dno doliny. Ale nie tylko ta droga w tym rejonie zasługuje na naszą uwagę. Jadąc dalej na południe trasą 63 znaleźliśmy przepiękne miejsce na nocleg.

Ponieważ do zmroku zostało jeszcze sporo czasu, postanowiliśmy rozłożyć namiot i wybrać się na wspinaczkę górską w poszukiwaniu pięknych kadrów z górskimi widokami. Niespodziewanie okazało się, że to chyba nasz ulubiony region w Norwegii.

Niespiesznie wspinaliśmy się na szczyt, zatrzymując się co chwilę, aby podziwiać roztaczające się przed nami widoki.

Gdy słońce zaczęło zachodzić byliśmy już blisko szczytu, więc przyspieszyliśmy kroku, aby zdążyć zająć najlepsze miejsce w tym teatrze ognistych świateł. Sam zachód trwał chyba z godzinę. Ostatecznie słońce schowało się na jakiś czas za górami i praktycznie pomijając noc, zachód morfował się ze wschodem.

Podróż przez Norwegię upłynęła nie tylko pod znakiem długich kilometrów przejechanych za dnia, ale też setek fotografii wykonanych nocą. No bo przecież kiedy spać, skoro w okół takie widoki? Najlepiej w ogóle nie spać, to nie przystoi w takich okolicznościach.

Czym by była przygoda bez awarii?

Wszystko szło perfekcyjnie aż tu nagle na cztery dni przed powrotnym rejsem do Polski… złapaliśmy gumę.

Była sobota po 16:00, a w Norwegii nikt już o tej porze nie pracował. Rozpoczęliśmy poszukiwania kogokolwiek kto mógłby nam pomóc, aż w końcu zadzwoniliśmy do ubezpieczyciela. Ten niestety nie okazał się zbyt pomocny – załatwił co prawda lawetę, ale okazało się, że najbliższy warsztat do jakiego mógł nas zawieźć znajdował się 300 metrów dalej, po drugiej stronie ulicy. Niestety był już zamknięty i otwierać mieli dopiero w poniedziałek.

Padało coraz mocniej, a my mieliśmy do pokonania jeszcze 1000 kilometrów. W cztery dni to żaden problem, ale jeśli nie naprawilibyśmy usterki od razu, musielibyśmy czekać do poniedziałku aż ktoś pomoże z naprawą. Wtedy byłby problem zdążyć na prom do Polski.

Niestety właściciel warsztatu, który pojawił się po dwóch godzinach na miejscu, nie był skory do pomocy. W końcu miał wolne. Udało nam się tylko pożyczyć od niego klucz, żeby odkręcić koło. Kewin zabrał się więc do roboty i za pomocą podstawowych narzędzi rozpoczął ściąganie opony. Nie zapowiadało się jednak, żeby operacja zakończyła się sukcesem bez użycia maszyny.

Pogoda robiła się nieciekawa i gdy już mieliśmy awaryjnie poszukać noclegu, żeby nie zostać na ulicy, podszedł do nas starszy mężczyzna i zapytał po polsku czy przypadkiem nie potrzebujemy pomocy. Potrzebowaliśmy bardzo! Okazało się, że pan był kolejnym pracownikiem warsztatu i widząc rodaków w potrzebie nie wahał się ani chwili by podać pomocną dłoń. Z jego asystą sytuacja szybko została opanowana.

Okazało się, że dętka była zakleszczona i pękła. Na szczęście opona była cała. Szybkie klejenie, rekonstrukcja motocykla, założenie toreb, i można ruszać dalej! Wszystko to dzięki naszemu aniołowi stróżowi. Niesamowite jak czasem świat potrafi potrafi pomóc, zsyłając nam taką dobrą duszę.

Pożegnanie z Norwegią w Oslo

Ze spokojną głową zaczęliśmy się więc pomału kierować w stronę Szwecji. Ponieważ mieliśmy trochę czasu, odwiedziliśmy jeszcze Oslo, które było jednym z trzech norweskich miast, w którym zatrzymaliśmy się na dłużej. Wcześniejszymi były Ålesund i Tromsø. Każde z nich zachwycało architekturą, czy to bardziej tradycyjną czy nowoczesną.

W Oslo zdecydowanie najbardziej oczarowała nas opera, a zaraz po niej jedzenie, gdyż pokusiliśmy się o odwiedzenie hali Oslo Street Food i pączkarni My Ugly Baby. Po miesiącu gotowania w trasie zasłużyliśmy na porządny posiłek!

Ostatni przystanek – Muzeum Husqvarna

Na sam koniec udaliśmy się w miejsce, które znaleźliśmy przez przypadek na mapach Google. W sumie nie wiemy jak to się stało, że nie znalazło się ono od początku na naszej liście miejsc do odwiedzenia. Muzeum Husqvarny! Mieliśmy okazję podziwiać różnego rodzaju motocykle, które powstały na przestrzeni lat, a także strzelby i urządzenia gospodarstwa domowego. Były nawet maszyny do szycia wyłowione z głębin jeziora! Naprawdę ciekawe miejsce, idealne na zakończenie motocyklowej przygody.

W końcu nadszedł czas na naszą ostatnią promową przeprawę. Już nie w kraju wikingów, a z Karlskrony do Polski. Pora teraz planować kolejne podróże i odkrywać nowe miejsca.

Jeszcze nie wiemy gdzie dokładnie nas poniesie następnym razem, ale mamy już na oku sporo ciekawych kierunków!